Życie
Zbrodnia w Kanikogradzie część 2

W czasie gdy roztrzęsiony Taryf usiłował uspokoić się w pobliskim ratuszu wieść o morderstwie zaczęła zataczać coraz większe kręgi. Zabójstwo w Scholandii samo w sobie było rzadkością. Zabójstwa były najrzadziej występującym przestępstwem w Królestwie. Nic dziwnego, że plotka o wydarzeniu obiegła miasto i żyła własnym życiem. Mimo to Jolk był mocno zaskoczony, kiedy godzinę po spotkaniu z Taryfem zadzwonił do niego hrabia Liss.
- Witam drogi Paulusie. Słyszałem o jakichś kłopotach w Kanikogradzie. Wczoraj byłem nawet w swoim pałacu i chciałem się spotkać. Wiesz… pogadać przed wyborami, ale… no… miałem przeprawę z naszym niepoprawnym pijanicą z „DżiTi”. Co się naprawdę stało, bo plotkarki w mojej kawiarni ogłosiły, że wymordowano całą straż miejską – żartował Liss, ale w jego głosie było jednak słychać nutki zdenerwowania. Było to dość dziwne, bo hrabia Salveopola zaliczał się do grona najbardziej dowcipnych, pogodnych ale gwałtownych ludzi Scholandi. Jego cięte przezwiska potrafiły nieźle dopiec. Taryfowi przezwał „DżiTi” na wzór plastikowego modelu kosmity w uniformie scholandzkiego żołnierza, który przed wieloma laty produkowano w Kanikogradzie.
Jolk nie bardzo wiedział co odpowiedzieć. Purytańskie maniery ministra spraw wewnętrznych nie pozwalały mu kłamać. Prawdy jednak też nie chciał mówić. W najlepsze trwała kampania wyborcza. Jolk – mimo, że był członkiem gabinetu rządzącej Nowej Arystokracji – w wyborach nie startował. Żywił też nabożny szacunek do króla, a miał więcej niż pewność, że plotkarski Liss nie będzie najlepszym powiernikiem tajemnicy niecodziennych szczegółów zabójstwa. Milczał więc. Zwłaszcza, że Liss był kolegą Jolka z Rady Ministrów. I czego jak czego, ale był pewien, że raport, który w tej sprawie będzie musiał złożyć pani premier i tak trafi w jego ręce. Wolał jednak jeszcze trochę poczekać. Tymczasem kanikogradzki milioner ciągnął go za język.
- To co się właściwe stało? – wprost zapytał hrabia Liss.
- Sprawą zajmuje się w tej chwili sędzia Taryf – odparł drewnianym głosem Jolk.
- To on wytrzeźwiał? – zdumiał się Liss. – On pilnuje dochodzenia?! A kto pilnuje jego?! Doprawdy! Miałeś szczególny pomysł! Kto jest ofiarą? – dopytywał się Liss. Jolk milczał. Liss w rządzie markgrafini Kariny Stachowskiej pełnił rolę ministra kultury. Złośliwi posłowie z opozycji twierdzili jednak, że Hrabia Salvepola jest szarą eminencją gabinetu i zajmuje się wszystkim - tylko nie kulturą.
- Panu ministrowi Lissowi zbyt wiele czasu zajmuje wyręczanie pani premier i tłumaczenie co koledzy z rządu mieli na myśli, żeby miał jeszcze głowę do takich drobnostek jak sprawy kultury. I całe szczęście, bo jak już zaczyna robić w tej materii, to są to działania tak wiekopomne, że kilku pokoleń nie wystarczy, by naprawić to co on nabroił – palnął kiedyś Michał Strudofowicz szef głównej opozycyjnej partii. Margraf Liceas nie przepadał za właścicielem „Lissiej Nory” – zresztą z wzajemnością. Powiadano, że na widok herbu z sympatyczną mordką lisa, jakim posługiwał się Hrabia Salveopola Strudolfowicz tracił apetyt. Przezwisko „Przewielebny Maruda”, które przylgnęło do Margrafa Liceas było rzecz jasna dziełem Lissa, który podszepnął je dziennikarzom. W rewanżu Strudolfowicz nie omijał żadnej okazji, by dopiec Lissowi. Jako poseł opozycji miał zresztą sporo okazji. Po kwadransie rozmowy Liss dowiedział się jedynie tego, że ofiarą był strażnik, a zabójstwo miało miejsce późnym wieczorem. Jolk konsekwentnie przemilczał wszystkie pytania wskazując, że całym dochodzeniem kieruje sędzia Taryf. To samo powiedział zresztą do kilku dziennikarzy, którzy przydybali go w korytarzach kanikogradzkiego ratusza. W tym czasie blady jak ściana sędzia powoli sączył dżin z tonikiem w pokoju burmistrza. Zdenerwowany raz po raz zerkał na ścianę, gdzie obok herbu Scholandii widniała czarnobiały fotografia scholandzkiego monarchy.
- Co będzie król jak się o tym dowie – myślał Taryf. I miał się czym martwić. Monarcha nie był okazem zdrowia. Tajemnicą poliszynela były coraz większe kłopoty ze wzrokiem i nerwami Armina von Rohrsdeidt. Wybuchy królewskiego gniewu siały postrach w kolejnych gabinetach, a wszyscy ministrowie wzywani na Zamek szli tam jak na ścięcie. Król Armin – mimo problemów ze wzrokiem – potrafił ponoć zmrozić oczami. Jeden z pierwszych ministrów napisał w pamiętniku, że lodowaty ton głosu monarchy potrafił obniżyć temperaturę w pokoju o kilka stopni. Niestety władca coraz rzadziej występował publicznie, co kiedyś było nie do pomyślenia. Nie znosił publicznego noszenia okularów, a bez nich był praktycznie ślepy. Na dodatek na najmniejszą wzmiankę o swoim zdrowiu wpadał w coraz większe rozdrażnienie, które dodatkowo pogarszało sytuację. Ostatnimi czasy przebąkiwał na comiesięcznych spotkaniach z Izbą Szlachty o abdykacji. O sprawie dowiedzieli się dziennikarze, który opisali całą rzecz. Król zareagował atakiem furii, po którym połowa nobilitowanych przestała bywać na Zamku. Nie żeby byli obrażeni - po prostu się bali.
W chwili kiedy zasępiony Taryf dopijał swój dżin i szykował się do kolejnego spotkania z Jolkiem scholandzki król kończył śniadanie. Oszczędny do przesady monarcha kucharza w Zamku ściągał tylko od wielkiego święta. Ku utrapieniu służby, sam przyrządzał sobie posiłki. Tak było i tym razem. Król kończył kromkę ciemnego chleba i porcja twarożku, kiedy na jego biurku zadźwięczał czerwony telefon. Tym aparatem posługiwały się Scholandzkie Służby Bezpieczeństwa, którymi kierowali najwierniejsi pretorianie Rohrsdeidta. Król natychmiast przeszedł do maleńkiego pokoiku, który znajdował się obok oficjalnego gabinetu. Czekał tam na niego już jeden z agentów SSB. Wysoki, dobrze zbudowany blondyn z okularami na nosie wręczył mu notatkę.
- Ciekawe skąd Gaua ich bierze? Wszyscy są do siebie podobni. I po jakie licho te okulary? Przecież nie świeci słońce… Stanowczo, SSB ma za dużo pieniędzy, skoro kupuje im te przeciwsłoneczne okulary jako dodatek do munduru – myślał monarcha otwierając kopertę. W kopercie znajdował się druga mniejsza koperta z prywatnym herbem bocznej gałęzi Rohrsdeidtów. Król zmarszczył lekko brwi próbując przypomnieć sobie, która z licznych odnóg posługiwała się nim ostatnio. Zniecierpliwiony otworzył wreszcie kopertę. W środku było zdjęcie ciała, na którym ktoś wyrysował litery RvS oraz charakterystyczne trzy scholandzkie lwy. Pod spodem do ciała przyklejony był kawałek papieru z napisem. „Następna spadnie korona”. Trup miał charakterystyczny czarno-błękitny mundur kanikogradzkiego strażnika.
- Ściągnijcie z Dolii ministra Jolka. Natychmiast! - zażądał Armin I. Słysząc ton królewskiego głosu agent rzucił się biegiem do aparatu w sąsiednim gabinecie. Król powolnym ruchem podniósł słuchawkę i wykręcił numer księcia Filipa von Szwabbe. Chwilę potem usłyszał w słuchawce niecierpliwie „Słucham” wypowiedziane głosem jego młodszego brata i następcy tronu.
- Filipie – przyjedź tu natychmiast – powiedział powoli.
- Ale co się stało. Jestem zajęty. Niech diabli porwą tych naszych uczonych. Dlaczego muszę znać się na wszystkim i prostować ich błędy. Opublikowali stek bzdur w wykładach… A wszystko na mojej głowie – złościł się książę Filip, który na co dzień pełnił odpowiedzialną rolę rektora jedynego scholandzkiego uniwersytetu.
- Albo tu natychmiast przyjedziesz albo w Scholandii nastanie nam republika – wycedził król czując jak wzbiera w nim złość.
- Powiesz mi co się stało? – dopytywał się książe lekko przestraszony tonem głosu królewskiego brata
- On uciekł z Mariusburga – wyszeptał król.



Reklama:








design by Ligo & Paul